sobota, 10 maja 2014

Rozdział 5. ~ Jestem dobrym przyjacielem.

"Szpitale, więzienia i burdele – oto prawdziwe uniwersytety życia. Mam dyplomy wielu takich uczelni. Mówcie mi `Wasza Magnificencjo`" ~ Charles Bukowski (z książki Na południe od nigdzie)



Wspomnienia z dnia 4 maja ’81.



               Powoli i leniwie przeciągałem się w ciepłej pościeli. Słońce wychylało się zza horyzontu. Wszystko zaczynało rodzić się na nowo. Pąki kwiatów rozchylały swoje płatki, ptaki podśpiewywały coraz głośniej, szum kwitnących jeszcze drzewek pieścił moje uszy. Wylazłem niechętnie spod mojej białek jak śnieg pościeli. W całym domu panował jeszcze niczym niezmącony spokój. Bezszelestnie przeszedłem korytarz. W lustrze łazienkowym spojrzałem na swoje odbicie. Przeczesałem nieświeże włosy palcami. Prychnąłem na swój widok.
               - Kiepsko wyglądasz Isbell.
               Rzuciłem do własnego odbicia, niby to od niechcenia. Liczyłem na coś lepszego. Jak zwykle rozczarowanie.
               Odkręciłem kurek z wodą ciepłą, oraz zimną. Wanna wolno napełniała się cieczą. Zrzuciłem z siebie koszulkę i bokserki, w których zawsze sypiałem. Kopnąłem brudne rzeczy w kąt łazienki, pod pralkę. Wolno wpełznąłem do cieplutkiej wody. Zanurzyłem się po samą szyję.
               Kiedy po 20 minutach woda zdążyła ostygnąć, obmyłem się dokładnie. Wyciągnąłem kurek. Wszystko szybko spłynęło. Odkręciłem kurek, spłukałem z siebie piane powstałą z mydła, gorącą wodą. Uwielbiam taką. Zimny prysznic to dla mnie głupota.
               Otarłem ciało ręcznikiem. Spryskałem się dezodorantem, nakładając na siebie świeże ubrania, które zawsze czekały na mnie na pralce. Jak co rano. Typowa rutyna. Dochodziła ta godzina kiedy już zaczynali budzić się pozostali domownicy. Mama włączyła ekspres do kawy, a ojciec dobijał się do drzwi łazienki. Wszystko wyglądało tak samo, monotonna codzienność. Lubiłem to. Odstępstwa od ustalonych reguł były dla mnie męczące.
               Zjedliśmy wspólne śniadanie. Dokładniej rzecz ujmując: Ojciec skubną kromki chleba z masłem, wypijając wielki kubek kawy. Mama lata po całej kuchni jak nakręcona, przygotowując nam coś do szkoły. Ja z Jasmine pałaszowaliśmy przygotowane tosty z sercem. Co prawda moja siostra kończyła ostatnią klasę liceum, ja jednak chętnie brałem coś z domu. Nie lubię stołówkowego żarcia. Jeżeli korzystam, to tylko z deserów, lub gdy zapomnę lunchu zebrać ze stołu wychodząc. Mama wtedy miewała niesamowity ubaw. Zawsze mówiła, że jak tak dalej pójdzie, zapomnę swojej głowy.
               Poniedziałek. Pierwszy dzień szkoły po weekendzie.
               Czy tylko ja lubię poniedziałki?
               Każdy tak na nie narzeka. Poniedziałek jest lepszy niż środa. W środę jesteśmy zmęczeni po dwóch dniach siedzenia w budzie. W czwartek jest o tyle dobrze, że myślimy już o piątku. A piątek jest cudowny, w końcu po wyjściu z śmierdzącej szkoły będzie dwa dni wolne.
               7:40 – Historia.
               8:45 – Algebra.
               9:50 – Angielski.
               W końcu przyszedł czas na moją wiecznie wyczekiwaną przerwę obiadową. Z uśmiechem zabrałem się do stołówki. Na dworze lało. Typowa wiosenna zlewa. Kupiłem sobie jabłkowy sok w niewielkiej butelce. Do tego małe ciastko, z nadzieniem wiśniowym. Jedynie takie stąd lubiłem. Mama i tak piekła o wiele lepsze. Wolałem jednak wydać otrzymane pieniądze na żarcie, niż papierosy, czy alkohol.
               Mama będzie ze mnie dumna.
               Powinna być.
               Sam nie wierzę w to co mówię. Próbowałem nie stwarzać kłopotów. Nie lubiłem być ciężarem dla rodziców. Mieli własne problemy. Jak my wszyscy.
               Usiadłem przy wolnym stoliku. Zawsze wszyscy usadzali się grupkami na swoich stałych miejscach. Moi znajomi siedzieli gdzie indziej. Czasem dziwiłem się, dlaczego wolałem przesiadywanie z Madison, niż z nimi…
               Rozglądałem się po pomieszczeniu niespokojnie. Szukałem wzrokiem jednej osoby. Ciemnowłosej, wyblakłej niczym ściany tej okropnej stołówki. Do końca przerwy zostało niecałe pięć minut.
               Gdzie jest ta dziewczyna? Przecież leje jak cebra, nie wyszła na dwór. Zerwała się beze mnie? A może się rozchorowała?
               Zawiedziony, niechętnie opuściłem stołówkę. Została mi jeszcze w planie geografia, gitara i zajęcia wychowania fizycznego. Spocony jak świnia musiałbym przejść się do domu pod prysznic. Nie na rękę było mi marnować czas. W chwilach gdy mam natłok myśli wole czym prędzej je uspokoić. Gdybym tego nie zrobił nabawiłbym się cholernego bólu głowy.
               Gdy każdy już ze spokojem oddalał się w stronę swoich klas, ja ukradkiem minąłem ogromny hall, wychodząc drzwiami głównymi z budynku szkoły. Ktoś kto nie znał mojego planu lekcji, bez problemu stwierdziłby, że udaję się do sali gimnastycznej. Ja jednak kroczyłem prostą drogą na parking. Całe szczęście, że miałem bluzę z kapturem.
               Kocham cię mamo. Kocham za to, że przewidujesz kiedy będzie padać. Albo kiedy zerwę się z lekcji. Czy to ważne?
               Kierunek: poszukiwanie Madison. Jednak dopiero kilkaset metrów od szkoły zdałem sobie sprawę, że przed te pół roku, nie dowiedziałem się gdzie ona mieszka. Może to była moja pierdolona nieporadność życiowa, mimo wszystko nie znałem adresu jej zamieszkania.
               - Brawo debilu!
               Rzuciłem do siebie gdy kryłem się w sklepie spożywczym na przedmieściach. Kupiłem sobie oranżadę, żeby móc przeczekać zlewę bez narażania się na złość gburowatego sprzedawcy. Bąbelki uderzyły mnie w nos. Chciałem kichnąć. Czułem się jak głupi dzieciak. Mogłem wrócić do domu i zadzwonić z niego do Madison. Tak. Podała mi numer telefonu, ale nie domu.
               Dotarło do mnie, że nie poradzę sobie w życiu. Nikt normalny i odpowiedzialny nie znalazłby się w takiej sytuacji jak ja. Zabić mnie.
               Żwawym krokiem wyszedłem ze sklepu.
               W domu było cicho. A co najważniejsze sucho. Przegrałem się w świeże ubrania. Mokre rozwiesiłem w łazience na suszarce.
               Matka dwie godziny temu zaczęła zmianę. Dobijało wpół do 12. Wykręciłem numer na naszym czerwonym telefonie. Znałem go na pamięć.
               Pierwszy sygnał.
               Drugi.
               Trzeci.
               - Słucham?
               Żywy głos kobiety. Przez chwilę nie wiedziałem co powiedzieć. Niby takie nadzwyczajnie oczywiste, a mnie przytkało.
               - Dz-dzień dobry! Chciałem spytać czy... - Zacząłem wolno. - Dlaczego Madison nie było dzisiaj w szkole?
               Dodałem już nieco trzeźwiej. Pewny siebie. Kobieta westchnęła z ciężkim sercem. Co się stało? Nie wiedziała, że jej córka opuściła lekcje? Kurwa, co ja zrobiłem. Wjebałem dziewczynę, która najzwyczajniej poszła sobie na wagary. Nie. Madison nie chodzi na wagary. A na pewno nie beze mnie. Przecież dobrze zrobiłem. Jestem przyjacielem na medal. Martwię się o nią. Otaczam opieką. Niczym starszy brat, którego nigdy nie miała.
               - Madie leży w szpitalu. Jesteś Jeffrey?
               - W jakim szpitalu?
               Niemile olałem pytanie kobiety. Jednak nie obchodziło mnie co sobie pomyślała. Po jej słowach nogi ugięły mi się momentalnie. Chwila, a upadłbym na podłogę. Przykucnąłem. Kabel telefonu na szczęście był wystarczająco długi.
               - To Ty nic nie wiesz... - Wręcz idealnie zawiesiła głos. Powodując u mnie atak paniki. Wzdychała ciężko, jakby miała jakiś wielki ciężar uwieszony na plecach.
               - W którym szpitalu?
               Postanowiłem nie wdawać się w szczegóły. Nie zaważając na to, czy moje nogi są już wystarczająco stabilne podniosłem się. Chwiejąc, ustałem! Delikatnie chwyciłem się blatu stolika. Kobieta już całkowicie poważnie i sprawnie wyjaśniła mi w którym szpitalu i na jakim oddziale leży Madison.
               Biały, odnowiony budynek zauważyłem po czterdziestu minutach mojego niepewnego kroku. Zwykle zajęłoby mi to połowę czasu. Byłem tak przerażony. Pewnie głupotą było przejmowanie się na zapas.
               Ja nigdy nie umiałem trzymać nerwów na wodzy. Oczywiście o ile w grę wchodziła bliska mi osoba. Kiedy moją mamę zabrało pogotowie gdy byłem mały, sam musiałem jechać na izbę przyjęć. Z nerwów wymiotowałem całą noc. Ojciec był tak przerażony, że nie widział innej możliwości.
               Jestem zbyt emocjonalny.
               Jeżeli mowa o kimś... Na kim mi zależy. Nie wiedziałem do końca w jakim kontekście powinienem używać tych słów. Co chodziło o Grantównę. Chciałem jej bronić. Jakby była moją małą siostrzyczką.
               Gdy już wyjdzie z tego cholernego szpitala, spuszczę jej łomot.
               Kłamię.
               Nawet na nią nie nakrzyczę. Nie mógłbym. Jest taka delikatna. Czasem wydaje mi się, że wiatr może przełamać ją przy silniejszym podmuchu jak gałązkę. Porcelanowa laleczka. Blada jak kartka papieru. Chuda niczym zapałka.
               Czuje się jakbym miał instynkt macierzyński względem tej gówniary.
               Kocham ją.
               Jest moją małą siostrzyczką, której nigdy nie miałem. Zachowuję się wobec niej tak samo, jak traktuję mnie moja obrończyni. Licealistka. To nie jest nic złego! Każdy czasem potrzebuję wykazać się czymś. Jedni przeprowadzają starsze panie przez ulicę. Inni kupują bułkę bezdomnemu, który żebrze w centrum miasta. Jeszcze inni oddają krew. Ja pokochałem tę małą. Włączył mi się instynkt, od razu jak ją poznałem.
               Na izbie przyjęć zapytałem jak dojdę na Oddział Neurologii.
               Windą na ósme piętro. Później na lewo. Do końca korytarza. Zobaczę napis.
               Jestem na ósmym piętrze.
               Idę na lewo.
               Na końcu korytarza zobaczę napis. Gdzie jest ten cholerny napis?! Jest!
               Jestem kretynem. Łapy trzęsą mi się jak oszalałe. Nogi są jak z waty. Przecież jakby stało się coś poważnego, jej matka byłaby przy niej. Nie siedziałaby w domu i nie odbierała głupich telefonów. Ze spokojem mówiąc "To Ty nic nie wiesz...".
               Nie ma co kryć, jestem ciotą. Stresuje się jak przed porodem mojej przyszłej żony. A to przecież jedynie wizyta na oddziale... właśnie, na jakim ja jestem oddziale?
               - Dzień dobry... Szukam... Madison Grant.
               - Tu po lewej.
               Wskazała ręką salę. Serce łomotało mi w piersi. Widok jednak naprawdę mnie zadziwił. Madison leżała przykryta po uszy. Obok niej, na łóżku siedział Diego. Nie zauważyli mnie. Rozmawiali o czymś po hiszpańsku. Typowe dla nich.
               Co oni za sekrety mieli, że obawiali się podsłuchania przez Bogu ducha winną salową czy pielęgniarkę? Postanowiłem nie zagłębiać się bardziej w moje przemyślenia.
               Zapukałem delikatnie w uchylone drzwi. Oboje momentalnie przenieśli wzrok na mnie. Madison wytrzeszczyła oczy. Po chwili zgromiła Rodrigeza piorunującym spojrzeniem.
               Krzyknęła coś po hiszpańsku, poirytowana. Gdyby nie to, że nie rozumiałem ani słowa, sytuacja wydałaby mi się dosyć słodka. Ta dziewczyna była ucieleśnieniem słodyczy. Jakby ktoś kiedykolwiek spytał mnie jak wyglądała by taka "słodycz" opisałbym Mad.
               - Estate quieto!* - Rzucił w stronę zdenerwowanej laleczki. - Co tu robisz, Amigo?*
               Wypowiadał wszystko ze stoickim spokojem. Miałem wrażenie, że jest oazą spokoju. Przy wulkanie Madison. Po raz drugi już dzisiejszego dnia przytkało mnie jak jakiegoś debila. Momentalny ucisk w okolicy żeber. Byłem trochę jak intruz. Tak przynajmniej się poczułem.. Niby głos Diego był przyjazny i opanowany. Ja mimo wszystko czułem się okropnie. Miałem ochotę odwrócić się na pięcie i uciec stąd jak najprędzej.
               Ja tylko martwiłem się o swoją siostrę. To jest taka okropna zbrodnia? Co jej się stało? Dlaczego tak zareagowała?
               - Mad nie było w szkole. Zaniepokoiłem się. Nie dzwoniła, że się rozchorowała. Zerwałem się z zajęć i zadzwoniłem do niej... znaczy... - Zaplątałem się w swoich słowach. - Madison Twoja mama powiedziała mi gdzie jesteś. Co się stało?
               Podszedłem niepewnie w stronę łóżka. Dziewczyna odkryła się z kołdry. Miała sine ręce. Nadgarstki i zgięcia przy łokciach calutkie w fioletowych siniakach. Po moim pytaniu oboje spojrzeli na siebie wyczekująco.
               Madison westchnęła ciężko. Diego prychnął w jej stronę, jakby się zdenerwował. Nie wiedziałem jak rozumieć ich zachowania. Chrząknąłem jedynie gdy zabijali się wzajemnie wzrokiem. Oczekiwałem odpowiedzi, a oni...
               - Ona Ci nic nie mówiła?
               Wzruszyłem ramionami.
               - Co masz na myśli? Pytam dlaczego Mad leży w szpitalu. Musiało się coś stać.
               Rodrigez prychnął śmiechem. Czy ktoś mi w końcu wyjaśni o co chodzi? Madison szturchnęła go łokciem, jakby było jej wstyd za zachowanie przyjaciela. Wpatrywała się długo w podłogę. Co w niej było takiego ciekawego? Znała odpowiedzi na wszystkie moje pytania?
               - Chodź przejdziemy się po korytarzu.
               Rzuciła w końcu, jakby przychodziło jej to z ogromnym trudem.
               Wyszliśmy z sali. Na korytarzu stały dwa krzesła, przy niewielkim stoliku. Pokazałem jej, aby siadła. Miałem wrażenie, że za chwilę upadnie na posadzkę. Na co dzień wyglądała marnie. Jakbym miał ją opisać w tym momencie… Było cztery razy gorzej. Nie wiedziałem, że to możliwe.
               Szpitalne ściany wydawały mi się takie zimne. Wyblakłe. Przytłaczające. Nikt nie mówił, że to przyjemne miejsce, mimo wszystko… Jakbym wiedział, że tutaj jest, siedziałbym z nią całe dnie. Nie odstępowałbym na krok. Musieliby mnie siłą wywalać na zbity pysk po za granice tego budynku.
               Spojrzałem na nieobecną twarz Madison. Wzrok jej wędrował bezwiednie po podłodze, znowu. Poczułem bijące od niej zimno. Nienawidziłem tego. Siedziałem obok niej, a jednak wydawała się taka odległa. Daleka. Nieobecna. Czasem mnie to zasmucało. Czułem się odepchnięty. Przecież nie zrobiłem nic złego, a ona mnie tak surowo karała. Dzisiaj nie było inaczej.
Zastanawiałem się od samego początku, jaką tajemnicę kryje ta niepozorna dziewczyna. Dlaczego nie zaprasza mnie do siebie? Nie zdradza sytuacji rodzinnej. Nie opowiada o rodzicach, a przyszłości i przeszłości wystrzega jak ognia.
               - Powiesz coś? Mam cię siłą zmuszać do mówienia? – Zacząłem przyciszonym głosem. Nieco agresywnie, mimo woli. 
               Diego był niedaleko, a praktycznie naprzeciw kącik pielęgniarek. Mad westchnęła, w końcu przeniosła wzrok na mnie. Cóż za wyróżnienie…
               - Co chciałbyś ode mnie usłyszeć? 
               Uniosłem brwi w górę. 
               Miałem ochotę się zaśmiać.
               W głos.
               Perfidnie się zaśmiać.
               Co chciałbym usłyszeć… No chyba tą mała bolała głowa. Wyglądała jak wyjęta ze stołu w kostnicy, po skatowaniu i śmie pytać co chcę wiedzieć? To jakaś pieprzona gra?
               Opanowałem swój wewnętrzny wulkan. Przyjąłem spokojny wyraz twarzy. Wręcz można powiedzieć obojętny.
               - Co się dzieje, czemu leżysz tutaj? Stało się coś? Zasłabłaś?
               Znów westchnięcie. Znów błądzenie wzrokiem tam gdzie nic nie ma. Znów ta odległość. Znów to zimno. Zamarznę przy tej dziewczynie.
               - Jeffy… - Zaczęła takim głosem… cała złość ze mnie zeszła. Chciałem ją przytulić. Mówiłem już, że ją kocham? – Po prostu ja tutaj w tym szpitalu jestem co miesiąc.
               - Przepraszam?
               Mojego zdziwienia nie miało być końca.
               Powtórzyłem jej słowa w głowie.
               - Jestem nieuleczalnie chora. Nie mówiłam nic… bo tak naprawdę to jest troszkę delikatna sprawa.
               Delikatna sprawa.
               Albo jest naprawdę wybitnie delikatna. Albo to ja jestem nikim znaczącym dla Madison.
               Wolałbym jednak pierwszą opcję.
               - Opowiedz mi… Jesteś dla mnie ważna. Przecież nie raz ci już mówiłem, że możesz mi ufać.
               Zabrzmiałem gorzko. Poczułem się źle. Chciałem wstać i wyjść. Zostawić ją na tym korytarzu. Skoro tak dobrze sobie beze mnie radzi. Ma Diego. Widać jemu zdradza swoje "delikatne" tajemnice. Ja nie jestem na tyle bogaty i obyty, by ją poznać? Okłamywała mnie przez pół roku. Poczułem się mały jak palec. Przydałoby się w tym momencie zapaść pod ziemię. Skutecznie.
               - Iz. Kurde, dlaczego odbierasz to w taki sposób? Nie chciałam ci mówić. To nie jest temat do rozmów. Miałam powiedzieć… O hej. Jestem Madison, chodzimy do jednej szkoły. Niedługo umrę.
               Zatkało mnie.
               - Powtórz, przesłyszałem się.
               Musiałem się upewnić. Zrobiło mi się zimno. Włosy na głowie zjeżyły się ze strachu. A jej odpowiedź była natychmiastowa, oczywista.
               - Nie przesłyszałeś.
               Powiedziała z wyrzutem. Podniosła się z krzesła. Wyminęła mnie, podeszła do okna i oparła łokcie o parapet. Przyglądała się rozległej panoramie miasta. Ósme piętro miało wiele zalet. Wszystko można było zobaczyć jak na dłoni. Dachy domów jednorodzinnych. Kościół. Cerkwie. Centrum handlowe w którym się poznaliśmy. Na pewno gdzieś tam był jej dom, którego nigdy nie chciała mi pokazać. 
               Byłem zły. Jednocześnie chciałem ją przytulić. Rozbolało mnie serce. Biło tak mocno, że cała klatka piersiowa pulsowała. Jakbym został kilkakrotnie skopany. Czułem, że dzisiejszego dnia stracę ją na zawsze. Nie wiedziałem co kryło się pod słowami „nieuleczalnie chora”. Rak? Boże błagam, tylko nie to. Jednak wiele faktów by się zgadzało…
               - Madison przepraszam…
               Wydusiłem z siebie.
               - Oszczędź sobie. Źle zrobiłam, powinnam Ci przy jakiejś okazji o tym chociażby napomknąć. Mój błąd.
               Tak. Powinna. Tyle, że w tym momencie miałem to już w dupie. Nie mogłem rozpamiętywać czegoś takiego, gdy przed nami ilość dni była ograniczona. Nieznana.
               Stanąłem za nią. Poczuła moją bliskość. Moje odbicie widniało w oknie. Wyprostowała się szybko. Westchnęła ciężko. Zbierało się na płacz. Czułem to. Drżała. Znałem jej reakcje na pamięć.
               - Już dobrze…
               Pogłaskałem delikatnie jej ramiona. Zadrżała jak na komendę. Odwróciła się do mnie przodem. Nie cisnąłem więcej. Przecież gdy będzie gotowa o wszystkim mi opowie. Staliśmy tak jak dwa głupie, naiwne dzieciaki. Przytulałem ją do siebie. Głaskałem po błyszczących włosach. Czas na chwilę się zatrzymał.
               Byłem ja. Madison. I cisza. 
               Jebać Diego. Jebać wszystko inne. 
               Nie pozwolę jej umrzeć. Jest moją małą siostrzyczką. Przecież miałem ją chronić przed całym złem tego świata. A na pewno bardzo bym chciał.



* Estate quieto! - Uspokój się! * Amigo - Przyjaciel/kumpel/druh.




Szczerze to rozdział jest w moim stylu. Dużo bólu i zagadek.
Mocno-mocno opóźniony.
Brakuje mi waszych długich i szczegółowych komentarzy, takich, jakie lubię najbardziej.
Spekulacji i opinii o bohaterach.
Nadrobicie? O ile ten rozdział będzie dobrze przyjęty, tym prędzej dodam 6.

PS: Śmieszne jest, że kilka osób, które informuję nie zostawiają komentarzy. To samo z tymi, którzy obserwują mój blog. Jest chyba trzy osoby, które pod żadną z sześciu notek nie zostawiły po sobie znaku.
Nie podoba mi się to. Nie szanujecie mnie, ani mojej pracy, którą wkładam w blog.
Ostatnio myślałam nad pisaniem dla siebie. Bez publikacji. 


Zrzędliwa ABC.

16 komentarzy:

  1. Witaj, Kochanie :)
    Tym razem przeczytałam od razu, aby nie było czegoś takiego jak ostatnio. Rose rzuciła książkę dla dzieci, ołówek, gumkę, rysowanie plakatu do Króla Lewa i wzięła się za czytanie. Nie ważne, że Pan Andrzej będzie się na mnie we wtorek darł, że nie mam tego zrobionego, a poniedziałek polegnę na sprawdzianie z pielęgnacji. Haha... dobra, ale chyba to jest mało interesujące. Przynajmniej nie ma żadnego związku z rozdziałem.

    4 maja 1881 rok. Wydaje mi się, że jeden z gorszych dni w życiu Jeffrey'a. W końcu nie każdego dnia dowiadujemy się, że bliska nam osoba jest bliska śmierci i trzyma już ją za jedną rękę. Kiedy tak sobie to czytam, to mam wrażenie, że Madison jest Jeffowi za bliska. Hm.. w sumie chyba bardziej bliska niż on Madison. Mam takie wrażenie, że dziewczyna trzymała go na dystans i tak naprawdę nie chciała do końca wpuścić do swojego świata. Może właśnie chodziło o jej chorobę. Fakt, nie jest, że nie jest łatwo powiedzieć komuś, że tak naprawdę się umiera. Faktem jest, że nawet nie chce się rozmawiać o takich rzeczach, bo wiadomo jakie to zaraz rodzi uczucia u innych. Litość, współczucie, żal, smutek... ludzie zaczynają się nad nami roztrząsać, skakać jak koło dziecka, a to naprawdę przestaje być fajne. Przecież w gruncie rzeczy każdy chce być traktowany normalnie. Nie chcemy żadnych ulg i mam wrażenie, że właśnie taką osobą jest Madison. Ona jakby żyje chwilą. Jest tu i teraz, a nie myśli o tym, co się zdarzy za jakiś czas. A może też bała się tego, że Jeffery się przestraszy i ucieknie. Chociaż nie wydaje mi się, że Madison jest właśnie taką osobą, którą się bała. Mam tu wrażenie, że ona tak lekko podchodzi do tego, że może zaraz zniknąć z tego świata. I teraz albo się z tym pogodziła, albo tak nam to Isbell opisał. To jest właśnie ta magia narracji w pierwszej osobie. Nie ma obiektywnego poglądu na sprawę i trzeba patrzeć na świat tak, jak widzi go bohater.

    Madison nie powiedziała adresu, ale podała numer telefonu, a swojej mamie musiała opowiadać o nowym koledze skoro matka o tym wiedziała. Diego ciągle wygląda na bardzo zazdrosnego... masz rację wszystko jest owiane tajemnicą i jakoś próżno mi wyszukiwać tu drugiego dna, bo na pewno go nie znajdę. Jeszcze jest sprawa, co takiego naprawdę jest Madison. Ze względu tego, że Jeff mówił o oddziale neurologii to w sumie mogę spekulować i mam coś na myśli, ale na razie zachowam to dla siebie. Mogę jedynie powiedzieć, że wykluczam raka, czy też guza mózgu bo wtedy były to oddział onkologii. Ale rozumiem, że wszystkiego dowiem się w swoim i czasie i mam być po prostu cierpliwa.

    Wiesz co jeszcze napiszę? Podoba mi się obraz rodziny Jeffa. Bo nie ma patologi. Jakoś tak zawsze się utarło, że opisuje się same patologiczne rodziny i wiadomo jak to wygląda. a tu Jeff ma taką normalną rodzinę i muszę nawet powiedzieć, że widzę, że chłopak ma naprawdę duży szacunek do matki. Albo bardzo ją kocha... sama nie wiem, ale tak ciągle o niej wspomina. I czasami też jakby było mu trochę głupio przed matką, że on pije, pali czy robi też inne sprawy, z których ona by nie była zadowolona. Ale podoba mi się to. Początek rozdziału niósł ze sobą taki piękny obrazek rodziny. Aż przyjemnie się to czytało i może trochę mnie bawiło dokładne opisywanie czynności, które Jeff wykonuje rano, ale to jednak miało w sobie jakiś urok.

    No dobra, kończę to swoje wypracowanie, które nie ma ładu, składu ani nic.
    Kocham :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdy tylko mnie poinformowałaś o nowym rozdziale, wzięłam się za czytanie. Z wielkim napięciem czekałam na nową porcję Twojego talentu (tak wiem, zaprzeczysz, boś skromna, ale kiedyś do Ciebie dotrze, że masz olbrzymi talent). Wyłapałam trochę błędów, ale nie będę Ci ich wytykać, bo wydaje mi się, że jesteś ich świadoma, każdy popełnia błędy. Nie piszesz książki tylko opowiadanie, no chyba, że będziesz chciała wydać to opowiadanie. Nie mi osądzać, w końcu jestem tylko marną blogerką i pseudo pisarką, nie dorastam Ci nawet do pięt. Dobra przejdźmy do samego rozdziału. Kocham te wstawki z przeszłości a tu mamy cały rozdział poświęcony jednemu wspomnieniu, co jest mega zajebiste. Początek rozdziału, nowy dzień, wszystko budzi się do życia, biała pościel, Jeffy. Wszystko tak ładnie opisane, po raz kolejny poczułam się jakbym tam była. Rodzinna rutyna, kocham gdy Jeff wspomniał, że nie lubi zmian znaczy ja tak to odebrałam i też jestem takim typem osoby. Potem szkoła, szara rzeczywistość i akcja nabiera tempa. Nie ma Mad, gdzie ona jest, coś musiało się stać. Jego niepokój mi się udzielił. Następnie wiadomość, że dziewczyna jest w szpitalu. Nienawidzę szpitali, bardzo źle mi się kojarzą. Ze śmiercią i ten zapach leków, coś okropnego. Gdy Jeff poczuł się jak intruz, zbyt dobrze znam to uczucie, dlatego nie pcham się tam gdzie mnie nie chcą. On jednak został i chciał tylko usłyszeć prawdę, co nie do końca mu się udało. Siniaki, najpierw pomyślałam, że ojciec znęca się nad Mad, ale potem doszłam do wniosku, że może to chemia. Znam to również zbyt dobrze. Moja zastępcza matka chorowała na raka i miała przez jakiś czas chemię, siniaki też były. Jednak co do Mad, jak jest naprawdę dowiemy się mam nadzieję, w następnym rozdziale. Uwielbiam to jak opisałaś Jeffa, taki opiekuńczy w stosunku do Mad, trochę zazdrosny o przyjaźń dziewczyny z Diego, przez co czuję się odrzucony, może nie zawsze, ale jednak. Jestem ciekawa jednego. Skoro Diego nie żyje i został tylko Jeff i Bill to jak się rozwinie przyjaźń tego pierwszego z Mad. Widać, że mu zależy na dziewczynie, najpierw traktuje ją jak młodszą siostrę, ale czy to przerodzi się w coś więcej. No jestem po prostu ciekawa i tyle. Co by tu jeszcze napisać? Jak zwykle rozdział świetny, piszesz jak rasowa pisarka, inni powinni się od Ciebie uczyć i znowu zaprzeczysz, ale jebać to. Wyrażam tylko swoją szczerą opinię. Czekam na kolejny rozdział i życzę mnóstwa weny i czytelników i miliardów komentarzy. Nie chcę słyszeć, że zawieszasz bloga, nawet nie waż się tego robić. Pisz i jeszcze raz pisz, bo ja tu czekam i usycham.

    OdpowiedzUsuń
  3. Lubisz długie komentarze? No to się postaram specjalnie dla Ciebie. Nie wiem, czy wyjdzie aż tak długo, no ale... :D I nic na siłę, o nie, ty zasługujesz na więcej niż 10 stron w Wordzie jeśli chodzi o długość komentarzy! Tylko wiesz, u mnie czasem cienko z czasem, więc wychodzi jak wychodzi... Ale koniec gadania o niczym.
    Atmosfera tego opowiadania, całego tego bloga jest zniewalająca. Jak się tu wchodzi, to już po kilku sekundach można podłapać ten klimat, poczuć to coś. Niesamowite, też chciałabym umieć stworzyć taką aurę. Ale o czym ja marzę...
    Powyższy rozdział... Sama nie wiem jak opisać to słowami. Świetnie radzisz sobie z narracją pierwszoosobową, jako facet. Wszystko jest bardzo, ale to bardzo realistyczne. Cholernie ciężko jest się oderwać. Wiesz, w trakcie czytania wszedł do pokoju mój brat i się zapytał gdzie jest moja gitara. A ja się wściekłam, że ktoś śmie mi przerywać i na niego nawrzeszczałam. Eh, jestem nerwowa, niczym Jeff z Twojego opowiadania :D
    Ale do tematu... Kocham opisy przeżyć Isbella. Naprawdę łatwo wczuć się w bohatera, a to nie lada wyzwanie, żeby tak dobrze to opisać.
    Sam Izzy jest w ogóle ciekawą postacią. Taki uczuciowy, aż do bólu. Ale to na swój sposób piękne. Niesamowicie czytać o takim opiekuńczym facecie. Rzekłabym, że to urocze, ale nie cierpię tego słowa xD
    Madison, Mad, Maddie... Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że za nią nie przepadam. Jest w niej coś cholernie egoistycznego o... słabego? Tak, zdaje mi się, że jest słaba. Nie potrafi docenić przyjaciela, udaje wręcz, że chce go chronić przed... No czym? Prawdą? Nie wiem, ale dla mnie jest okropnie chamskim nie powiedzenie komuś, że się umiera. Komuś, komu zależy. I jest to oznaka słabości. Oczywiście według mnie. Tak więc, nie przepadam za Grant. Ale podoba mi się jako krucha laleczka, siostrzyczka Jeffreya. Ta wizja jest całkiem miła. Ale to pewnie dlatego, że Izzy tak sądzi. A jego tutaj wręcz uwielbiam.
    Diego... Nie wiem czemu, ale delikatnie działa mi na nerwy. Nie mogę się pozbyć uczucia, że próbuje on w pewien sposób udowodnić Isbellowi, że Mad woli jego. Że próbuje jej zaimponować, przeciągnąć na swoją, i tylko swoją stronę. No bo na co to całe gadanie po Hiszpańsku? Nie podoba mi się to. Że Diego wiedział o chorobie Grant, a Jeff nie. To nie wina Diego, no ale... Jakoś zaczyna mnie wkurzać. Wiem, że jest już teraz, znaczy poza tym wspomnieniem, martwy, no, ale jakoś tak po prostu za nim nie przepadam. I już.
    Cała ta scena w szpitalu, szczególnie te ostatnie linijki były ogromnie poruszające. Nie, że smutne, chociaż może też trochę. Powiedziałabym że piękne, pełne nadziei. Tak to odebrałam. Nie wiem, czy zgodnie z Twoim zamysłem. Kiedy tak czytałam, że liczył się tylko on, Izzy i Mad w jego objęciach... No po prostu cudowny widok, tak mi się zdaje. Ja na miejscu Madison odzyskałabym właśnie trochę nadziei. Na nic konkretnego. Nadzieja się zawsze przyda, prawda?
    No na tym skończę moje wywody na temat tego rozdziału. Przesłuchałam połowę High Voltage AC/DC pisząc ten komentarz, jeśli Cię to interesuje. Rzadko aż tak mnie ponosi z pisaniem komentarzy, mam nadzieję, że wyszedł w miarę długi. I że Cię nie zanudzi.
    Przepraszam, że w pewnych miejscach jest zapewne nieco zagmatwany, są jakieś powtórzenia, lub moje dzikie wymysły które mało kto rozumie. Czasami coś takiego wkradnie się do tego co piszę. Także wybacz za wszelkie mankamenty tego komentarza. Inaczej nie umiałam :)
    Na koniec pozostaje mi życzyć Ci weny, chociaż mam wrażenie, że Tobie już jej raczej nie zabraknie, sądząc po poziomie pisania. Jesteś świetną pisarką.
    Dobra, kończę.

    Hugs, Rocky.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiem o co Ci chodzi z komentarzami i głupstwem, które polega na informowaniu bloggerek, które i tak nie zostawiają żadnych śladów swojej obecności.
    Przechodząc do samego bloga napiszę (w ramach ciekawostki), że na początku sama nie miałam zamiaru czytywać Twojego bloga, ale potem mnie zaciekawiłaś i tak wyszło, że jestem. :P
    A teraz odnosząc się już bezpośrednio do treści rozdziału. Madison mi się tak średnio podoba. Tak samo Diego. Ten chłopak mnie trochę irytuje. Mam wrażenie, że wywyższa się ponad Jeffrey'a, traktuje go jak łajdaka. No w moim odbiorze to wciąż ma do niego nastawienie, takie jak powstało w nim po pierwszym spotkaniu z Isbell'em. Powiedział wtedy po hiszpańsku do Madison, że Izzy wydaje mu się zbyt "uliczny". Tak, chyba tak go określił. Madison tak samo w jego towarzystwie staje się taka trochę jakby bardziej obojętna w stosunku do Izz'a... A po za tym jak dla mnie nie docenia tego co chłopak robi dla niej. On się stara, ona to na pewno dostrzega, a nie napomknęła nawet w rozmowach o najważniejszej sprawie?! Jak tak można po półrocznej znajomości wreszcie wyjawić (a wręcz powiedzieć zmuszona do tego) o śmiertelnej chorobie, na którą się cierpi?! Czy one nie traktuje tej przyjaźni poważnie?! Ja na miejscu Jeff'a zachowałabym się zupełnie inaczej. Widać teraz różnicą pomiędzy naszymi charakterami. xD No i widać tez jak mu zależy na Madison. W sumie Jeff to naprwdę bardzo ciekawa osoba. (Taka mniej ważna informacja - Jeff'owi zmarł ojciec, kiedy ten był jeszcze mały, taka informacja, ale nie mówię, że Ty musisz tak samo zrobić a swoim opowiadaniu, więc się niczego nie czepiam.) Co to ja jeszcze miałam...? Aha! Co to za choroba Madison?! Ja uważam, że to nie rak, ale coś innego. Rak byłby za prosty jak na naszą ABC. xD
    No i ciekawe o co się pokłócili Madison i Diego...?
    Podobało mi się, najbardziej chyba ta ciekawość, którą przesycony był cały rozdział. :)
    Pozdrawiam i życzę weny! :*
    P.s. Myślę, że z moich komentarzy pod każdym rozdziałem jesteś zadowolona... Zwykle piszę je długie. A przynajmniej tak mi się wydaje... no w każdym razie myślę, że jesteś z nich zadowolana. xD

    OdpowiedzUsuń
  5. Wiesz, to jest fajne, że raz opisujesz "aktualne" wydarzenia, a potem dodajesz rozdział w całości lub w większości poświęcony wspomnieniom.
    Im więcej czytam tego opowiadania, tym więcej pytań mnie dręczy.
    Nieuleczalna choroba Madison... Jeffrey'owi wali się świat... No właśnie.
    Jeff, znaczy Izzy, znany powszechnie jako bardzo spokojny, skrywający swoje emocje i ewentualne obawy przedstawiony został tu przez Ciebie jako zestresowany, spanikowany i przestraszony młody chłopak. Tym wyluzowanym jest z kolei Diego. Ciekawi mnie, czy Isbell się zmieni pod wpływem przyjaciela. Lub pod wpływem czegoś bądź kogos innego.
    Narracja z jego perspektywy to dla mnie po prostu raj. Tak cudownie opisałaś uczucia, którymi darzy Madison. Znowu brak mi słów xD
    A ona nie powiedziała mu o tym, że jest chora. Rozumiem, że może chciała mu oszczędzić smutku i żalu, ale do cholery... i tak by się w końcu dowiedział. I stałoby się to, co się stało w powyższym rozdziale, czyli poczułby się oszukany, zepchnięty na bok, daleko za Diego.
    Kurwa, muszę się powtórzyć - rozmyślania Izzy'ego o Mad są piękne! I nie tylko o niej...
    Ten komentarz i tak na tle innych będzie wyglądał mikroskopijnie, ale musisz wiedzieć, że rzadko zostawiam aż tak długie opinie. Może nawet w ogóle... jednak Ty mnie zmotywowałaś i mam nadzieję, że ja Ciebie również ;))
    No i jeszcze jedno.
    Mówiłam to już kiedyś Rocky, teraz powiem to Tobie. Nawet, jeżeli znajdą się osoby, które Cię olewają, to nie możesz zawieść tych, które czytają i zostawiają komentarze. Bo takie tu też są. Pamiętaj o tym, proszę i nigdy więcej nie myśl o tym, żeby przestać publikować!!!!!!!!
    Pozdrawiam ;))

    OdpowiedzUsuń
  6. Nominowałam Cię do Versatile Blogger Award!
    Nie skomentowałam? JAK TO SIĘ STAŁO? :oooooooo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurczę,widzę że bloger mi się pieprzy, albo coś, bo wchodzę tu zobaczyć, a znowu nie dodało mojego 5 JUŻ Z KOLEI komentarza do tego rozdziału. To strasznie dziwne.
      Tak więc przybywam, by skomentować cały ten rozdział ZNOWU. To troszeczkę wkurwiające...
      Aż mi wstyd, że po ponad miesiącu. Głupi blogger...ugh...
      IZZY! KOCHAM TEGO GOŚCIA!!!!! <333333333333333333333
      Nieuleczalna choroba, o cholera.
      Mojemu Izzy'emu wali się świat. Oby nie ćpał!
      Nie powiedziała mu, że jest chora. Cholera jasna, tak się dowiedział, okropne to było!
      Czekał na nią w szkole, jest jego malą siostrzyczką, uggh...
      No nic, wybacz ten beznadziejny komentarz
      :(

      Usuń
  7. Nominowałam Cię do Versatile Blogger Award.

    OdpowiedzUsuń
  8. Nominowałam Cię do Versatile Blogger Award :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Wrócilam!!!!!!!!!!!

    Nowe rozdziały tu: http://watch-over-you-i-love-you.blogspot.com

    Oraz nowy blog tu:
    http://your-love-is-like-a-soldier.blogspot.com

    Pierwszy blog jest prowadzony dalej... dalej ta sama śpiewka o Todzie Kernsie i jego córce... takie wiesz blablabla, ale nie chcę zniechęcać. Odwiedź mnie czasem i skomentuj. To ważne.

    Drugi blog jest bardzo podobny, ale nie chcę zdradzać szczegółów. Tylko tutaj już nie ma szalonych rozkendrolowców - w zamian jest James Blunt. Pewnie kojarzysz takie chity jak "You're beautifull", "carry you home" itd? Tak to o nim. Ostatnio dużo przeszłam i dziwnym trafem, ale to jego muzyka mnie uspokoiła. Rockowo-metalowe kawalki skłanialy mnie do płaczu. Nie mniej jednak zapraszam w odwiedziny i tu.

    Pozdrawiam serdecznie - Konspiratorka.

    PS. U Ciebie nadrobie zaległosci :*

    OdpowiedzUsuń
  10. Nominowałam Cię do VBA!!!
    http://in-the-world-of-rock.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  11. Nie wiem jak zacząć. Przepraszam to chyba troszkę za mało w tej sytuacji. Tak bardzo kocham Twoją twórczość, a tyle tutaj nie wchodziłam. Szczerze mówiąc to sama jestem na siebie wkurwiona. Pojawiłam się po miesiącu od opublikowania rozdziału. Po prostu zajebiście. A jeszcze obiecywałam Ci, że pojawię się wcześniej. Wyszłam na totalną ściemniarę. Super. Chociaż może tak jest? W końcu jestem takim wrednym, małym śmieciem. Dobra, koniec. Przejdźmy do rozdziału, który nieźle złapał mnie za serce. Nie chodzi już nawet o tą chorobę dziewczyny, ale jej relację z przyjacielem. Oczywiście, choroba jest straszna. Tym bardziej jeśli z jej powodu masz umrzeć, mając całe życie przed sobą. Chyba tego najbardziej się boję. Nie mam pojęcia, co zrobiłabym na miejscu naszej bohaterki. Zapewne załamałabym się psychicznie i do końca nie potrafiłabym pogodzić się ze swoim losem.
    Dobra, ale odbiegam od tematu. Wróćmy do tych pięknych relacji Isbella i Maddie. Wzruszające jest to, jak chłopak się z nią obchodzi, jak bardzo się nią przejmuje. Osobiście chciałabym spotkać takiego faceta, jednak w teraźniejszych czasach coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że tacy nie istnieją. Przynajmniej jeszcze nie miałam okazji poznać takiego diamentu jakim jest Izzy w Twoim opowiadaniu.
    Swoją drogą, to dziękuję Ci bardzo, że ukazałaś chłopaka w nieco inny sposób. Zawsze przedstawia się go jako oazę spokoju, faceta odpornego na wszelakiego rodzaju traumatyczne sytuacje, nieukazującego emocji. Na szczęście u Ciebie jest inaczej. Przejął się, cholernie się przejął, aby nie powiedzieć, że załamał. Podejrzewam, że poczuł jak grunt osuwa mu się pod nogami. To takie intrygujące. Myślę, że bardziej przejąłby się losem przyjaciółki niż swoim. Piękne. Szkoda, że tak jak mówiłam w naszym świecie coraz mniej realne.

    Rozdział jest po raz kolejny napisany na najwyższym poziomie. Kocham Twój styl, to jak opisujesz wszystkie sytuacje, odczucia bohaterów. Wszystko jest wtedy takie prawdziwe i szczere... aż do bólu.

    Trzymaj się kochana! ♥

    Love,
    Chelle


    PS Jeszcze raz przepraszam. Jestem debilką.

    OdpowiedzUsuń
  12. Dobra, teraz mogę komentować...
    Bardzo dziękuję, że dałaś mi znać o tym blogu. Strasznie bałam się, że zawalę jak z ostatnim, gdzie właściwie nie zdążyłam nadrobić wszystkich notek. Teraz więc w sumie czytałam trochę nerwową, z tą myślą, że choć jest dużo mniej rozdziałów, i tak z nimi nie zdążę...
    Ale zdążyłam! Hura!
    Tak w temacie Tained Love - choć i tam pisałaś naprawdę dobrze, mimo wszystko mam wrażenie, że nabrałaś jeszcze większej wprawy w pisaniu. Nie wiem do końca, jak to określić, ale rozdziały na tym blogu są napisane jakby... spokojniej? płynniej? naturalniej? Może po prostu - jakbyś miała więcej doświadczenia. Ale naprawdę dla mnie mają w sobie coś takiego, że muszę pogratulować.
    Świetnie też radzisz sobie z narracją pierwszoosobową. Wszystkie komentarze, przemyślenia Izzy'ego (Boże, przepraszam, nie mam pojęcia, jak i w ogóle to odmieniać!) są bardzo... na miejscu (coś mam dziś problem z wyrażaniem myśli...). Jakby siedziało się w jego głowie!
    Wybacz, że komentuję tak trochę nieporadnie.
    Teraz, jak nadrobiłam wszystko, obiecuję już czytać regularnie!
    Życzę więc dużo weny, czekam na ciąg dalszy c;

    OdpowiedzUsuń
  13. ,,Szpitalne ściany wydawały mi się takie zimne. Wyblakłe. Przytłaczające. Nikt nie mówił, że to przyjemne miejsce, mimo wszystko… Jakbym wiedział, że tutaj jest, siedziałbym z nią całe dnie. Nie odstępowałbym na krok. Musieliby mnie siłą wywalać na zbity pysk po za granice tego budynku.''
    Aj, zabolało mnie, kiedy to czytałam. Dwa lata i jeden miesiąc temu myślałam dokładnie to samo, z tym, że ja w formie żeńskiej (niesamowity szok dla pani Bogny, wiem).
    Ale zaraz...jestem. W końcu się zebrałam i mam tutaj dla Ciebie taki komentarz. Chcę w końcu być na bieżąco i niesamowite jest to, iż w teraz już naprawdę tak będę. Chwała za to - wyrobiłam się. Już ze wszystkim na bloggerze jestem idealnie ustawiona, spokojnie.
    Wiesz...to opowiadanie wybija się dla mnie tym, że jest w stu procentach...Twoje? Wiesz chyba, co mam na myśli. To jest pisane w stu procentach oryginalnie, motyw i pomysł jest niespotykany tutaj, jest Izzy (wciąż mój kochany, haha...) i jest to wszystko takie...realne. Życiowe. Nie wydziwiane, ni nic.
    Wiesz, kochana, bardzo mnie dobił ten rozdział. Zaczęło się normalnie, a potem tak jakoś poszło. Strasznie mi szkoda Jeff'a. Jego ,,postać'' zawsze mnie rozczulała, w każdym opowiadaniu i tutaj również tak jest, co mnie bardzo cieszy. On mi się kojarzy z takim prawdziwym złotem. Jestem zazdrosna o Madison, ona ma takiego Isbell'a. Mimo wszystko. Jak czytałam o tym szpitalu, nie wiem. Nie lubię generalnie czytać takich rzeczy, bo szpital mnie brzydzi, nienawidzę tego miejsca.
    Tak cały czas mam przed oczyma ten obraz, kiedy ona Coś mu mówi, a w nim wszystko pęka, załamuje się.
    Jestem jakby zaczarowana tym wszystkim, podsumowując.
    Ty...Ty wiesz, że ja zachwycam się tym, jak piszesz. Ty wiesz, że ja czytam tak wiele tego, co piszesz. Już Ci o tym wspomniałam. Nie spotkałam się z drugim takim opowiadaniem jak to, jak Tained Love. Na pewno nie pod względem stylu, w jakim kreujesz świat, bohaterów, ich słowa i życia. I czarujesz tym nas, mnie.
    Mam dużo myśli, nie wiem, czy zdołałam je wszystkie tutaj wylać, sądzę, że nie. Jestem pewna. Ale pewne mamy to, że teraz już jestem ''punktualnie''.
    Przepraszam Cię bardzo, że tyle to trwało. Już nie chcę takich przerw robić. Stworzyłam wczoraj listę polecanych/czytanych blogów, tam u siebie. I jesteś tam, ale to nie winno Cię dziwić, haha.
    Dzięki, przepraszam i czekam - przede wszystkim.
    Czekam! ♥

    OdpowiedzUsuń
  14. Najwspanialsza ABC! (wcale nie przesadzam)
    Nie ma drugiego równie cudownego bloga, którego mogłabym porównać z 'bullshit-and-lies'.
    Już sam cytat nadaje tak przygnębiający klimat, że odechciewa się wszystkiego poza dalszym czytaniem.
    Lecz jest jedno małe 'ale'. Przypomniał mi się powód, dla którego tak długo zwlekałam z komentarzem. Coś mi nie pasowało w tym fragmencie, gdzie opisana jest kąpiel Stradlina. Wydawało mi się to zbyt...kobiece. Nie umiem znaleźć lepszego słowa. Teraz sama nie wiem o co mi chodziło. Miesiąc zajęło mi przyzwyczajenie mózgu do wizji Jeffreya w kąpieli, zanurzonego po szyję w wodzie i zastanawiającego się nad sensem istnienia. Choć wcale nie tak to przecież opisałaś. I to taka moja mini wymówka, która nijak ma się do mojego lenistwa i ciągłego 'nie chce mi się, napiszę kiedy indziej'. I to 'kiedy indziej' właśnie naszło.
    Zawsze wydaje mi się, że początek rozdziału jest o dupę rozbić, zawsze. I nawet tutaj tak było, co mam nadzieję, mi wybaczysz. Nie bierz tego do siebie, bo to coś leży gdzieś w mojej głowie i nie potrafi wczuć się w rozdział od razu.
    Ale przejdźmy wreszcie do rzeczy, co?
    Nie wiem jak to zrobiłaś, ale nawet najnudniejsze czynności, takie jak wybieranie tego co bohater na siebie włoży czy zje, opisywałaś skrupulatnie interesująco.
    Po spokojnym początku nagle wielki niepokój. Co z Mad? Lubię Twój styl. I to jak wykreowałaś Jeffa, taki spokojny nerwus. Nielogiczne, ale takie mam wrażenie.
    Najcudowniej wychodzi tu opis jego przemyśleń. Tak prosty i pełen refleksji. Nawet nie przypuszczałabym, że facet może tyle myśleć. Bez urazy dla płci przeciwnej. Pokazałaś, że jako ludzie myślimy tak samo intensywnie.
    I nagle poczułam dokładnie to, co kiedyś dawno temu. Ukazałaś tak cholernie skomplikowaną więź emocjonalną, której sama nigdy nie pojmę. Jemu zależy na jej bezpieczeństwie, ona albo się boi, albo mu nie ufa, a może jedno i drugie. W każdym razie, udało Ci się. Złamałaś serce czytelnikowi.
    Z każdą kolejną linijką coraz bardziej zatracałam się w tym opowiadaniu, bo jest magicznie wciągające.
    'Nieuleczalnie chora'. Ścisnęło mnie w gardle. Podejrzenia się sprawdziły. Ciężkie i długie rozmowy wychodzą Ci znakomicie. Piszesz je tak dokładnie, oddajesz całe tło i dorzucasz dialogi. A to nie lada wyczyn. W większości opowiadań jakie czytałam lub pisałam było więcej dialogów niż tej właściwej treści.
    'Dużo bólu i zagadek' to w sumie moja ulubiona tematyka.
    A im bliżej do końca posta, tym bardziej bolało. A końcówka poruszyła by nawet serce z kamienia.
    Rzuciło mi się w oczy kilka literówek, nie ukrywam, ale całość była zbyt czarująca by się tym przejmować.
    Zwieszam głowę ze wstydu, bo wiem jak potrzebujesz komentarzy i jak są dla Ciebie ważne.
    'Przepraszam' to za mało. Więc błagam o wybaczenie!
    Starałam się wspomnieć o wszystkim, ale pewnie nie wyszło. W każdym razie wiedz, że doceniam każde słowo, które napiszesz, bo warto poświęcić czas na czytanie i komentowanie tego bloga. Po prostu warto. Dla siebie i dla Ciebie, droga autorko.
    Wiem, że to żadna rekompensata, ale zawsze coś.
    Pozdrawiam, uwielbiam i nadrabiam dalej.

    OdpowiedzUsuń

Daj komentarz!
Pozwól ponieść się wyobraźni, wyrażaj opinię. Opowiadaj o tym, jakie odczucia towarzyszyły Ci podczas czytania. Jakie wrażenie wywiera na Tobie tekst. Z kim się byś chętnie zaprzyjaźnił, kto budzi w Tobie niechęć. Snuj teorie, zadawaj pytania, oceniaj, krytykuj. Dziel się spostrzeżeniami.
Pomóż mnie uskrzydlić, swoimi komentarzami!
(każdy pomaga, pamiętaj)